O ustalonej przez Justina godzinie
wszyscy byliśmy już w jadalni i czekaliśmy na pomysłodawcę wyprawy. Kątem oka
spostrzegłam Aresa wpatrującego się w Adama stojącego naprzeciwko niego.
Valerie odwróciła moją uwagę od mężczyzn.
- Uwielbiam
te przechadzki po lesie –
zaczęła, a ja miałam nadzieję, że zaraz przyjdzie Justin i nie będę musiała z
nią rozmawiać. – Poprzednim
razem tydzień dochodziłam do siebie.
Zaskoczyła mnie jej wypowiedź, to miał
być zwykły spacer, a nie jakiś biathlon.
- Ty
pewnie pierwszy raz – dodała
biorąc mnie pod rękę. – Na
pewno Adam postara się, żebyś miała taryfę ulgową.
- Słucham?
- Wszyscy są? – odpowiedział mi głos Justina.
– Jeżeli tak, to bez
dalszej zwłoki. Jest nas parzyście, więc dzielimy się na dwa siedmioosobowe
zespoły. Pierwszy to
Adam, Ares, August, Arthur, Elizabeth, Catrine i April, a drugi to ja, Bastian,
Jake, Colin, Victor, Will i Valerie. W woli ścisłości sprzeciwów nie
przyjmuję. Przy drzwiach Bastian rozda wam w zależności albo białe, albo
niebieskie przepaski, które założycie na lewe ramiona. Liczę na grę fair-play.
- Wygląda na to, że stałaś się moim
wrogiem – szepnęła do
mnie Valerie, kiedy ustawiłyśmy się w kolejce do Bastiana. Jakby dotąd nim nie
była. Wzięłam kawałek białego materiału i wsunęłam go na rękę, zanim się
spostrzegłam w drugiej trzymałam już karabin. Do tej pory widziałam takie tylko
w filmach akcji. Zadrżałam na całym ciele. Oni chcą mnie zabić…
- Nie
bój się – August widział jak
dygoczą mi ręce. – To
tylko taka zabawa.
- Polowanie na siebie nawzajem.
- Tak też można to nazwać. My po
prostu mamy zamiar dobrze się bawić.
- I jednocześnie się pozabijać.
- Nie – zaprzeczył. – W
prawdzie to autentyczne naboje, ale nam nie zrobią dużej krzywdy. Celem jest
postrzelenie jak największej liczy przeciwników i nie danie się złapać.
- Skąd będę wiedziała, że kogoś
zabiłam?
- Po postrzeleniu przeciwnik na kilka
minut nieruchomieje z bólu i wtedy twoim zadaniem jest pozbawienie go
przepaski. Rozumiesz?
Bezwładnie kiwnęłam głową.
- Jesteś
ze mną w drużynie, więc nie daj się złapać –
poklepał mnie po ramieniu.
- Postaram
się.
- Bierzemy jeńców? – zapytał Ares.
- Tak,
ale muszą oni być twoimi przeciwnikami, nie bierzemy branek z własnych drużyn.
Wyglądaliśmy jak banda uzbrojonych
dzieciaków gotowych na wszystko. Zwykły spacer przerodził się bieganinę z
karabinami, branie jeńców i likwidowanie przeciwników.
- Gramy
do chwili, w której padnie ostatni nieprzyjaciel. Zaczynamy!
Wszyscy rozpierzchli się, żeby po
ułamku sekundy zniknąć w gęstwinie. Przebiegłam kilkanaście metrów i
zatrzymałam się. Oparłam się o mokre od porannego deszczu drzewo, karabin
ciążył mi na ramieniu. Miałam dwa wyjścia albo dać się postrzelić, albo
walczyć. Mogłam jeszcze przeczekać bitwę w bezpiecznym miejscu. Rozejrzałam się
za odpowiednią dla siebie kryjówką. Wydrążony pień kilka kroków ode mnie wydał
mi się najlepszym rozwiązaniem. Wślizgnęłam się tam nie zważając na bród i
mokrą ziemię. Zewsząd dochodziły do mnie odgłosy świstu kul, co kilkanaście
minut jęk pokonanego. Dobrze zrobiłam chowając się, ale wiedziałam, że
postąpiłam jak tchórz. Niestety zabawa nie mogła się skończyć dopóki nie zostanie
pokonany jeden z zespołów. Ile mogło to jeszcze potrwać? Godzinę, dwie? Nie
miałam pojęcia kto wygrywa, jednak ciekawość nie wygrała z obawą przed
ewentualnym postrzeleniem i co za tym idzie także bólem.
Zesztywniały mi nogi, a pocieranie o
siebie dłoni przestało mi wystarczać. Wyciągnęłam z kieszeni rękawiczki, które
dostałam od Adama. Pachniały tak samo jak on. Zanim je założyłam, przybliżyłam
je do ust, ten zapach mnie uspokajał. Nie chciałam wyjść, bo bałam się, że
dosięgnie mnie czyjaś kula, bałam się tego bólu, o którym mówił August. Z
obrzydzeniem spojrzałam na moją broń. To nie była tylko zabawa, to było
polowanie na ludzi. Ani nie drgnęłam w obawie przed tym, że nawet najcichszy
szelest przywiedzie tu moich wrogów, najbardziej nie chciałam stanąć oko w oko
z Valerią.
Odgłosy strzałów słabły, ale nie
znikły zupełnie, widocznie żołnierze przesuwali się bardziej na północ. Im
dalej byli ode mnie, tym czułam się bezpieczniej.
- Wiem,
że tam jesteś. Wyjdź –
usłyszałam łagodny głos Adama. Rozumiał dlaczego się chowam.
- Nie.
- To ja pójdę do ciebie.
- Tu jest za mało miejsca – próbowałam go zniechęcić.
- Jakoś
się zmieścimy – chociaż go
nie widziałam doskonale wiedziałam, że wygiął usta w figlarnym uśmiechu.
Jak zwykle miał rację. Z trudem, ale
zmieścił się do mojej norki. Był zmęczony, trochę obolały. Całym ciężarem ciała
oparł się o wydrążoną ścianę, ale miał jeszcze siłę, żeby ciasno objąć mnie
ramieniem.
- Gdzie
jest twoja opaska? –
zapytałam, kiedy dostrzegłam brak białego materiału na czarnym rękawie.
- Dałem się postrzelić… Dostałem w
pierś – położyłam
dłoń na wskazanym przez niego miejscu. Syknął cicho.
- Przepraszam – cofnęłam rękę.
- Muszę
kupić ci nowe rękawiczki –
pocałował wierzch mojej dłoni. – Nadal
uważasz, że jestem ordynarny? –
rozsunął moją kurtkę.
- Dżentelmenem
to ty na pewno nie jesteś.
- Tylko nie mów mi, że źle ci było w
nocy.
- A właśnie, skąd ty wiesz, czego
pragną kobiety?
- Tak się składa, że lubię oglądać
klasykę amerykańskiego kina.
Usłyszeliśmy huk kolejnego wystrzału,
ale tym razem znacznie bliżej, myślałam, że to ja będę musiała zatrzymać
rozochoconego Adama, ale to on pierwszy jakby ocknął się i gestem nakazał mi
milczenie. Zaskoczyła mnie trzeźwość jego umysłu. Nie wiem czy zrobił w obawie
przed jeszcze większym zgorszeniem mojej opinii w oczach uczestników zabawy czy
usłyszał cos niepokojącego, co uszło mojej uwadze. Podziwiałam go, on zawsze wiedział
o wszystkim przede mną, chociaż miał dostęp do takich samych informacji,
wyciągał wnioski, które nie były dla mnie oczywiste, ale zawsze były zgodne z
prawdą. Nawet ten strzał, jeden z wielu, dla mnie oznaczał tylko zabawę naszych
gości, a dla niego zbliżające się niebezpieczeństwo.
Pośpiesznie zasunęłam kurtkę, a on
jeszcze szybciej zapinał kolejne guziki czarnego płaszcza. Ja nie zdołałam się
nawet poruszyć, każdy oddech przychodził mi z coraz większym trudem, ale
drgnęła jakaś maleńka cząsteczka mojego nieruchomego serca, kiedy Adam
ramieniem powstrzymywał mnie przed tym, żebym przedwcześnie nie opuściła naszej
coraz mniej bezpiecznej kryjówki. Słuchał. Szeleściły liście mokre od deszczu,
ktoś chodził po lesie w odległości nie większej niż trzy metry od nas.
- April,
kochanie moje, wyjdź – prosił
bełkoczący, męski głos, którego nie mogłam z nikim skojarzyć.
Cisza.
- Wiem,
że tam jesteś – wrzasnąwszy
spłoszył resztę ptaków, których nie zdołały wystraszyć odgłosy wystrzałów.
Adam wyszedł pierwszy, ale zrobił też
coś czego się obawiałam, pociągnął mnie. Świeże powietrze otrzeźwiło mnie
nieco, zapach lasu uderzył w moje nozdrza, ale to trwało tylko ułamek sekundy
dopóki nie zobaczyłam Aresa podpierającego się o swój karabin. Mężczyzna,
chociaż domagał się spotkania ze mną, patrzył tylko na Adama.
- Chowacie
się - jego śmiech brzmiał
sztucznie. – Pora kogoś
zabić.
Ares wyprostował się i chwycił broń w
obydwie ręce, wycelował w Adama, który próbował mnie osłonić.
- Widzisz
przecież, że mnie już zabili –
mówił spokojnie, dobitnie jednocześnie podchodząc do napastnik. – Nie mam już opaski, mój
karabin jest tam, oparty od drzewo –
wskazał miejsce, w którym go zostawił –
i jesteśmy w jednej drużynie.
- Co nie zmienia faktu, że chciałbym
cię zabić.
- Tym? Nie dasz rady – prawie się roześmiał. Był na
tyle pewny siebie, żeby stanąć jedyne dziesięć centymetrów od wylotu lufy.
Postrzelenie z tak małej odległości nawet dla demona mogło stanowić poważne
zagrożenie.
Widać było, że Ares zaczyna się wahać,
ale nie mógł pozwolić, żeby Adam uznał jego groźby za nic nieznaczącą, czczą
gadaninę. Rozległ się huk, a potem odgłos walącego się na ziemię potężnego
ciała Adama. Nabrzmiały żyły na jego potężnym karku, upadając rozłożył ręce,
żeby mnie objąć, ale zdołał objąć ramionami tylko mokrą ziemię. Stróżka krwi
wypłynęła z jego rozchylonych bólem warg. Już chciałam rzucić się w stronę
ukochanego, ale powstrzymał mnie głos Aresa.
- Zostaw
go!
- Kim ty jesteś, żeby mi rozkazywać? – wrzasnąwszy padłam przed nim na kolana. Nie
oddychał, nawet się nie poruszył, kiedy z trudem przekręciłam go na bok.
- Boisz
się, że zadławi się własną krwią? –
zaczął się śmiać. Chciałam do niego podejść i z całej siły uderzyć go w twarz,
ale perspektywa spotkania się z jego bronią skutecznie mnie do tego
zniechęciła.
- Adaś,
proszę cię, nie zostawiaj mnie samej z nim –
rzuciłam Aresowi krótkie, pogardliwe spojrzenie.
- Słusznie
zauważyłaś, zostaliśmy sami. Nie musisz się mnie bać. Ja tylko niszczę przeszkody
na drodze do osiągnięcia twojego marzenia.
Dopiero po kilku sekundach dotarł do
mnie sens jego słów. Sama mówiłam, że nie jestem i nigdy nie będę szczęśliwa w
tym miejscu, a jedynym co mnie tu trzymało, był Adam. Bezmyślnie patrzyłam na
jego nieruchome ciało, na ściągnięte cierpieniem brwi i na wpół zamknięte oczy.
- Teraz będzie mu dobrze. Możesz iść
ze mną. Zabiorę cię tam, gdzie już nikt nie będzie cię krzywdził – pomógł mi wstać. – Nie będziesz już z nimi
mieszkać, nie będziesz musiała chodzić w tych czarnych workach.
- Ale...ale... - zaczęłam się jąkać.
- Chodźmy,
bo zaraz zacznie padać - objąwszy mnie ramieniem, spojrzał w niebo.
Właśnie tam chciałam się znaleźć.